Wycieczka do Krakowa

0 komentarze

Tak jakoś wyszło, że jeszcze nigdy nie byłam w Krakowie.
(nie byłam też zresztą w Lublinie, Wrocławiu ani Szczecinie, ale wszystko wciąż przede mną)
Kiedy więc M. zasugerował jakiś czas temu wyjazd do tegoż miasta na weekend, bo sprawy zawodowe tam ma, bo coś, długo się nie wahałam. Co prawda zrobił to ledwo dwa dni przed planowanym wyjazdem, no ale w końcu takie niespodziewane podróże są zawsze najlepsze!
Mina trochę mi zrzedła, gdy odkryłam, że będziemy tam jechać pociągiem 7 godzin. Było jeszcze gorzej, kiedy okazało się, że musimy wyjechać o 5:41. Ja niestety lubię spać i nie umiem zbyt dobrze wstawać o godzinach wcześniejszych niż 7:30, no ale czego nie robi się dla Krakowa...
Było jeszcze ciemno, gdy wyruszaliśmy. BYŁO CIEMNO, a wmontować się wygodnie w siedzenie dawałam radę tylko na godzinę. Szczęśliwie pociąg był duży i pusty, więc szybko znaleźliśmy miejsca z trochę większą przestrzenią i jakoś dotrwaliśmy do...
Samego Krakowa! Dzień był raczej pochmurny i nieładny, na szczęście nie było zimno i mogłam śmiało spacerować bez czapki - którą tym razem przezornie zabrałam. To akurat moja sieroca natura - nigdy nie zabieram rękawiczek i czapki, a potem cierpię. A musicie wiedzieć, że czapę w tym roku mam najlepszą na świecie - wielką, futrzaną i cudownie ciepłą.
Jeszcze zanim wyszliśmy z budynku, połączonego dworca i Galerii Krakowskiej, nie mogłam odmówić sobie wstąpienia do tamtejszych Kuchni Świata. Mamy co prawda sklep tej sieci w Olsztynie, ale wydaje mi się odrobinę słabiej zaopatrzony, szczególnie w mrożonki. Zrobiłam kilka zdjęć dla znajomego Japończyka mieszkającego w Krakowie, bo nie wierzył mi, że jest tam ten sklep :)
Kupiłam suszone papryczki chili (rewelacyjny zapach!), kimchi w puszce (i ogień w ustach, piekielnie pikantne) oraz - co pewnie wzbudzi kontrowersje - glutaminian sodu. Od dawna byłam ciekawa jak dodanie czystego umami wpływa na smak potrawy. Ja nie czuję większej różnicy, ale to chyba dlatego, że używam w kuchni sporo sosu sojowego, który go zawiera :)
Kraków już na wstępie zachwycił mnie piękną architekturą. Nie będę udawać, że się znam i wiem jaki to styl ;) Tak po prostu - ładne miasto, a przynajmniej w tych częściach, które widziałam. Ale ponoć pierwsze wrażenie jest najważniejsze i w tym przypadku było bardzo dobre.
Wycieczka była ekspresowa, bo mieliśmy spędzić tu tylko 24 godziny, a więc naszym głównym celem była oczywiście starówka. Najpierw jednak trzeba było odmeldować się w hostelu.
Tylko jak go znaleźć...
Na szczęście żyjemy w wygodnych czasach i wystarczy smartfon z internetem :) Sam hostel znajdował się kilkanaście minut piechotą od dworca, więc ruszyliśmy tam się rozpakować, trochę odpocząć po podróży i wypić coś ciepłego.
Po drodze stwierdziłam, że jednak tramwaje w Olsztynie to mamy ładniejsze niż oni tam w Krakowie ;)
Przy okazji - chciałam w tym miejscu polecić Atlantis Hostel. Nie, nie jest to reklama, a raczej polecenie zadowolonego klienta ;) Świetna lokalizacja, niskie ceny, bardzo miły personel i przede wszystkim CZYSTOŚĆ! O ile mogę dojechać sobie z daleka, mogę zapłacić więcej i nawet przełknąć gburowatą obsługę, o tyle nienawidzę brudu i szlag mnie trafia, gdy jeszcze muszę za niego płacić.
Do hostelu dotarliśmy nieco za wcześnie, więc miła pani w recepcji dała nam kod do kuchni i powiedziała, żebyśmy po klucze zgłosili się za 40 minut, aż wysprzątają nasz pokój. Przeznaczyliśmy ten czas na herbatę i planowanie dalszych wojaży.
Wkrótce zauważyliśmy z daleka starówkę.
Jak widać, był to jeszcze okres świąteczny. W rzeczywistości plac jest duuużo większy i zdziwiło mnie, że aż tak duży. W sumie nic dziwnego, jestem przyzwyczajona do jednej uliczki Olsztyna ;)
Gdy zauważyłam Bazylikę Mariacką, koniecznie chciałam wejść do środka i zobaczyć ołtarz Wita Stwosza. Zostałam jednak bardzo nieprzyjemnie zaskoczona faktem, że za wejście należy zapłacić 10zł, a za pozwolenie na fotografowanie dodatkowe 5zł... Nie wiem, kto się na tym dorabia, czy miasto, czy parafia, fakt faktem że zagranie strasznie słabe. Stwierdziłam jednak, że skoro już tu jestem, to poświęcę te kilka złotych i zobaczę bazylikę w środku, M. stwierdził że nie da im zarobić i poczeka na mnie na zewnątrz.
W środku było rzeczywiście pięknie - zdjęć nie mam, bo kupowanie pozwolenia wydało mi się przesadą. Podobnie jak fakt, że w środku co pięć kroków stały skrzynki na ofiarę "dla biednych", "o prośbę", "o przebaczenie", "na ogrzewanie"... Brakowało tylko "na wino mszalne".
W trakcie spaceru moją uwagę przykuł pan w żołnierskim płaszczu... który za chwilę wszedł do miejsca o uroczej nazwie "Pod złotą pipą" :)
W tym momencie zaczęliśmy robić się nieco głodni (no, przynajmniej ja) i zwróciłam uwagę na stojące tu i ówdzie niebieskie budki. Sprzedawano w nich "krakowskie obwarzanki", ale muszę przyznać, że pierwszy raz o takim cudzie słyszałam. Pierniki toruńskie czy góralskie oscypki rozumiem - ale krakowskie obwarzanki?
Kupiliśmy jednego, tak na próbę. Z makiem, bo najładniej wyglądały.
Krakowskie obwarzanki okazały się zaskakująco pyszne! Nie mam pojęcia, jak je wypiekają, ale nie smakował jak zwykła buła z makiem. Obwarzanek był chrupiący, lekko słony i uczciwie posypany makiem. Smakował raczej jak dobry, domowy wypiek bez polepszaczy.
Pamiętam, że ten drobny krążek z makiem wprawił mnie w dobry humor na kilka najbliższych godzin :) Oczy na zdjęciu nie są przepite, raczej zmęczone po podróży i spacerowaniu po Krakowie ;)
Stamtąd mieliśmy już rzut beretem do Sukiennic. W środku było nieco cieplej, dlatego postanowiliśmy poświęcić temu miejscu więcej czasu. Zgodziliśmy się co do tego, że czuć tu jakiegoś starego ducha, chociaż M. stwierdził, że do pełni szczęścia brakuje mu tylko sprzedawców głośno zachwalających swój towar i zapraszających do siebie. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Większość sprzedawców siedziała za swoimi straganikami, dość ponuro obserwując ludzi.
A było tam wszystko :) Ludowe chusty, ubrania, korale, ceramika, torby, fajki... Bardzo spodobała mi się jedna torba z kotem w kwiaty, ale nie mogłam zdecydować się na jej kupno. M. powiedział, że może w takim razie najpierw wypijemy coś ciepłego, a potem jak się namyślę to po nią wrócimy.
Jako że byliśmy dość zziębnięci (zaczynało robić się coraz chłodniej), nie szukaliśmy zbyt długo. Cafe Zakątek przypomniało nam nazwę kawiarni niegdyś prowadzonej przez naszą znajomą, poza tym ta długa droga do kawiarni była ciekawa...
Najpierw szło się korytarzem, aby w końcu trafić pod gołe niebo :) Sama kawiarnia mieściła się na końcu tego tunelu i sprawiała dość irlandzkie wrażenie.
Nawet zaczęłam się zastanawiać, czy nie przeszłam przypadkiem przez jakiś portal do zielonej Irlandii ;) Dosyć ciasna kawiarenka, z dwiema niewielkimi salami. W tle gra sobie cicha muzyka, jest tam też raczej ciemno, dlatego świetnie nadaje się na wieczorne, spokojne wyjście. Zajęliśmy miejsce przy gazowym piecyku, bo byłam już naprawdę zmarznięta a pani zapaliła nam świeczkę. I od razu człowiekowi jakby lżej na duszy się zrobiło.
Zamówiliśmy sobie po kubeczku miodu pitnego, bo żadne z nas nigdy nie próbowało. Porcja (12 zł) okazała się niezbyt wielka, ale za to miód był bardzo dobry! Lekko słodki, gorący. Dosyć szybko mnie kopnęło, może ze zmęczenia :)
W międzyczasie wróciliśmy do Sukiennic. Zapytałam o cenę tej torby i stwierdziłam że jednak nie jest to artykuł pierwszej potrzeby ;) W zamian kupiłam sobie czerwone korale u bardzo miłej starszej pani, która opowiedziała nam nieco o handlu w tym miejscu. Stwierdziła między innymi, że zdrowie jest najważniejsze i jeśli jest bardzo zimno to daje sobie spokój z pracą. Słusznie :)
A - na pamiątkę najsmaczniejszego obwarzanka jakiego jadłam, jego miniaturowa wersja w postaci magnesika na lodówkę. Do kompletu z piernikiem z Torunia :)
Wszystkie te atrakcje sprawiły, że zaczęliśmy wreszcie rozglądać się za jakimś miejscem na zjedzenie późnego obiadu. I postanowiliśmy, że tym razem nie tniemy po kosztach jak w Toruniu, gdzie zjedliśmy ostatecznie pizzę :) Zainteresowała nas restauracja z kuchnią ukraińską, ale kawałek dalej zaczepił nas pan-naganiacz z Enoteki Pergamin. Opowiadał bardzo ciekawie i zachęciło nas menu, więc zdecydowaliśmy się jednak na to miejsce.
W środku poczuliśmy się jak w starej winiarni - wszędzie półki z butelkami, beczki i kamienne ściany. Kelner zaprowadził nas do stolika, podał karty i za chwilę podszedł sommelier. Chociaż początkowo nie mieliśmy zamiaru zamawiać wina, opowiadał tak ciekawie, że ja skusiłam się na białego Johannitera, M. natomiast poprosił o "coś zupełnie innego". Zaproponowano mu czerwone wino z RPA, niestety nie zapamiętałam nazwy :) Oba wina były pyszne, no ale wypadało w końcu zdecydować się na jakieś jedzenie.
Ja nie miałam większych problemów - wybrałam pierś z kurczaka z pesto kolendrowym, granatem, młodym szpinakiem i czerwoną soczewicą, jako że trafiało idealnie w moje gusta. M. wahał się chwilę, w końcu zamówił schab z kością (polecany zresztą przez pana pod restauracją jako słuszna porcja dla mężczyzny), ale okazało się że skończyło im się mięso. Nie chciał ryzykować ze słodkimi sosami, których nie lubi, więc ostatecznie poprosiliśmy dwa razy to samo.
Jedzenie wjechało na stół po jakichś 20 minutach. Pierwszy kęs i... jak dla mnie danie zdecydowanie zbyt słabo przyprawione - brakowało jakiejś zdecydowanej nuty. Soczewicy chyba nawet nie posolono, szpinak też bez żadnych wyraźniejszych dodatków, granatu było tak niewiele że pełnił raczej funkcję ozdobną - po co więc wspominać o nim w menu? Do teraz właściwie też nie wiem, gdzie było to pesto kolendrowe? Czy to te żółte plamki na szpinaku? Nie mam pojęcia. Danie, choć smaczne, było ledwie poprawne. Najsilniejszym punktem był świetnie ugrillowany kurczak - miękki i soczysty.
M. był też zawiedziony wielkością porcji - za 28 zł spodziewał się dostać przynajmniej więcej soczewicy. Już po wyjściu stwierdził, że jednak ja gotuję dużo lepiej ;)
Reasumując - świetna obsługa, dobre wina, średnie jedzenie. Z deseru zrezygnowaliśmy. Nie znaczyło to wcale, że nie zjedliśmy nic słodkiego!
Deser postanowiliśmy zjeść w innym miejscu. Po krótkim spacerze natrafiliśmy na miejsce o nazwie Cupcake Corner. Wyglądało to na sieciówkę, jednak żadne z nas o niej nie słyszało. A że każdy lubi muffinki...
W środku zastaliśmy klientelę o średniej wieku 16-18. Wystrój był utrzymany w raczej "hipsterskim" klimacie, dla młodzieży. Na ścianie wisiały nawet zdjęcia z instagrama :) Muffinki wyglądały jednak bardzo apetycznie, więc ja wybrałam orzechową (choć kusiła mnie pistacja z białą czekoladą), M. przyciągnął Oreo cupcake.
Niestety, a może stety, nie używam cukru i ledwo zjadłam swojego muffina, bo wydał mi się przeraźliwie słodki. Smaczny, mięciutki i intensywnie orzechowy, ale za słodki. Nie jest to dla mnie, ale domyślam się, że ma swoich fanów :)
Ciekawe jest to, że każdego dnia można spróbować innej babeczki. Na ścianie za ladą można sprawdzić w tabelce, jakiej.
Następnego dnia ruszyliśmy na Wawel. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w jednej z budek z obwarzankami i u starszej pani wzięłam po jednym każdego rodzaju. Od lewej: z solą, z makiem, z sezamem, ciemny z sezamem, siemieniem lnianym i chyba czosnkiem i z serem. I kurka wszystkie były pyszne... Obwarzanki krakowskie to coś, czego mi na Warmii brakuje.
Choć w sumie skoro w Krakowie mają toruńskie pierniki, to czemu by w Olsztynie nie sprzedawać krakowskich obwarzanków? :)
No ale mniejsza. Nas interesował Wawel. Byliśmy tam wcześnie rano, więc wszystko było jeszcze pozamykane do zwiedzania, ale mogliśmy pochodzić po wzgórzu na zewnątrz. Mieli rozmach.
Znalazły się nawet reflektory do wzywania Batmana ;)
Niestety, do smoka nie dotarliśmy, choć obeszliśmy Wawel dwukrotnie. Dopiero w domu odkryłam, że jama jest u stóp wzgórza, a nie na nim... Na pocieszenie mam ten cudowny piktogram z wesołym smokiem :)
Nieuchronnie zbliżał się czas odjazdu pociągu, dlatego zeszliśmy z Wawelu i wróciliśmy na starówkę, idąc tymi pięknymi uliczkami, które tak mnie chwyciły za serce :)
M. zasugerował jeszcze ostatnią, pożegnalną kawę, a jako że nigdy nie był w Starbucksie (serio) podążyliśmy właśnie tam. Lubię tę sieć za przytulny klimat i dobre, chociaż drogie kawy. Lubię ich też za nienachalne wkomponowywanie lokali w krajobraz, jak tutaj :) Z daleka nie widać, że jest tam sieciowa kawiarnia, prawda?
Kiedyś byłam bardziej nastawiona na eksperymenty, jeśli chodzi o kawę. Dlatego moim numerem jeden w Starbucksie w Japonii było karmelowe frappuccino, w Anglii piłam waniliowe latte, a w Warszawie kawa z cynamonem. Potem mi przeszło i naprawdę już nie pamiętam, kiedy ostatni raz piłam cokolwiek innego niż zwykłe, nudne latte. To chyba przez cukrowy detoks - każda kawa z syropem jest dla mnie zbyt słodka.
Pewnie kiepsko odrobiłam pracę domową z planowania wycieczek, ale naprawdę zdziwiłam się, gdy obok Starbucksa przypadkiem znalazłam Piwnicę pod Baranami! Niestety, choć bardzo chciałam to tam nie weszłam, a to z tej prostej przyczyny że wciąż był poranek. Może innym razem.
Jeszcze ostatni rzut oka na symbol Krakowa i wracamy na dworzec.
Ale jak widać, długo bez gotowania się nie da. Nawet w pociągu można robić kanapki :) Tylko te 7 godzin z powrotem...

 
  • Lodówka Otwarta! © 2012 | Designed by Rumah Dijual, in collaboration with Web Hosting , Blogger Templates and WP Themes