Anpan - drożdżówki ze słodką pastą z fasoli

0 komentarze

A co to za dziwactwo? - ktoś może zapytać. Nazwa nic nie mówi, z niczym się nie kojarzy nawet, język z jakiego pochodzi też trudno zidentyfikować... W moim przypadku jest prościej, bo jeżeli rzucam jakąś nieznaną nazwą, to na 90% pochodzi ona z języka japońskiego ;) Nie inaczej jest w tym przypadku. Anpan to po prostu drożdżowe bułeczki nadziewane słodką pastą z fasoli, zwaną anko. Pierwszy raz robiłam te urocze, trochę egzotyczne drożdżówki przy okazji wizyty Toshiego rok temu. Nie jadłam oryginalnych bułeczek, więc nie byłam do końca pewna jak powinny smakować, ale mój japoński krytyk kulinarny orzekł, że nawet lepsze niż w Japonii. Głównie dlatego, że pierwszy raz jadł domowe anpan, bo w ojczyźnie próbował tylko takich gotowych ze sklepu :) Kolejna okazja pojawiła się, aby przygotować je na warsztaty omurice (opis w następnym wpisie). Reakcje były bardzo podobne, więc chyba mogę uznać, że przepis opanowany i z czystym sumieniem się nim podzielić ;)

Anpan
Składniki: (12 sztuk)
  • pasta anko przygotowana z jednej szklanki suchej fasoli (przepis tutaj)
  • 300ml letniego mleka
  • 15g drożdży świeżych (lub 7-8g suchych)
  • 45g cukru
  • 450g jasnej mąki pszennej (można zmieszać chlebową i tortową w proporcji 4:1)
  • 15g mleka w proszku (można pominąć, ale jest smaczniejsze z tym dodatkiem)
  • 7g soli
  • 45g miękkiego masła
  • żółtko do posmarowania
  • czarny sezam
Przygotowanie:
1. Dodajemy drożdże i cukier do mleka. Mieszamy rózgą do rozpuszczenia drożdży i odstawiamy na 5 minut.
2. Dodajemy mąkę, mleko w proszku oraz sól i dobrze wyrabiamy na stole, aż ciasto będzie miękkie i przestanie się tak lepić do rąk (około 8 minut). Nie podsypujcie mąką, bo po upieczeniu będzie twarde!
3. Dodajemy po kawałku masło, za każdym razem dobrze je wgniatając. Na tym etapie zupełnie przestanie kleić się do rąk i stołu. Wyrabiamy do momentu, aż zacznie przypominać bardzo miękką plastelinę i będzie idealnie gładkie.
4. Wysmarowujemy miskę olejem i przekładamy do niej ciasto. Zakrywamy folią spożywczą i zawijamy w ścierkę lub kocyk. Odstawiamy w ciepłe miejsce na godzinę, aż ciasto podwoi swoją objętość.
5. Po godzinie przekładamy ciasto na blat i ugniatamy, aby wydusić z niego powietrze. Dzielimy na 12 części (u mnie każda miała po ok. 71g), formujemy w kule i odstawiamy na 15 minut, aby odpoczęło. W międzyczasie można podzielić anko na 12 równych kul.
6. Każdą kulę spłaszczamy tak, aby brzegi ciasta były cieńsze niż jego środek i nadziewamy bułeczki pastą anko - kładziemy taką kulę na środku, zbieramy brzegi i "szczypiemy" je ze sobą, tak żeby szczelnie zamknąć bułeczkę.
7. Gotowe drożdżówki układamy w dość sporych odstępach na blasze, na której będziemy je piec. Przykrywamy ściereczką i pozwalamy im wyrosnąć, tym razem znowu przez 1 godzinę. To bardzo ważne, aby ciasto wyrastało trzy razy, bo inaczej podczas pieczenia popękają i będą wyglądały tak:
8. Pod koniec wyrastania można zacząć rozgrzewać piekarnik do 200 stopni - wszelkie ciasto drożdżowe wstawiamy do nagrzanego piekarnika! Tuż przed włożeniem do pieca smarujemy bułeczki żółtkiem i posypujemy czarnym sezamem. Pieczemy 10 minut i studzimy na kratce. Najlepsze jak dla mnie są drugiego dnia po upieczeniu :)

Okonomiyaki - warsztaty + przepis

0 komentarze

Zeszłą sobotę spędziłam na warsztatach kulinarnych. Zaciekawiły mnie z kilku względów - głównym ich tematem było okonomiyaki, które jest rodzajem placka czy omleta z kapustą, podawanego z dodatkami i sosami. Jadłam to kiedyś w Japonii i bardzo mi smakowało, ale jakoś nie po drodze było mi owo danie przyrządzić. Zawsze wydawało mi się, że jest za trudne, więc uznałam że to idealna okazja, aby się w końcu nauczyć :) Co więcej, warsztaty prowadziło dwoje Japończyków, Natsumi i Yoichi, no a kto lepiej mi pokaże jak to robić niż właśnie Japończycy?
Na miejsce dotarłam lekko spóźniona i zziajana, bo zagapiłam się przy graniu w Wiedźmina... Okazało się na szczęście, że jeszcze czekamy na kilka osób, więc po prostu zapoznałam się ogólnie z przepisem. Oglądanie japońskich kanałów kulinarnych dużo daje - mniej więcej znałam wszystkie składniki, gorzej było z proporcjami. No ale tego miałam się dopiero dowiedzieć.
Najpierw każdy z nas złożył etui do pałeczek, które przypominało nieco kimono. Obyło się bez większych problemów.
Do gotowania zabraliśmy się chwilę później, gdy już wszyscy dotarli na miejsce. I nie taki diabeł straszny - przygotowanie okonomiyaki okazało się niezwykle proste, a samo danie baaardzo smaczne oraz sycące, chociaż mieliśmy nieco problemów z krojeniem tego pałeczkami :)

Okonomiyaki
Składniki: (8 porcji)
  • 400g mąki pszennej (do pierogów)
  • 420ml letniej wody
  • 4 jajka
  • ok. 500g poszatkowanej kapusty
  • 5g dashi w proszku
  • 5g kombu dashi w proszku
  • szczypta soli i cukru
  • majonez, sos okonomiyaki (jeśli nie macie gotowego, przepis niżej - znalezione w internetach), szczypiorek oraz dwa dodatki, które najlepiej kupić w internecie: aonori (sproszkowane glony) i katsuobushi (suszone płatki ryby bonito)
  • ulubione dodatki: szynka, ser, mochi, nawet gotowany makaron czy surowe jajko
  • olej do smażenia

Przygotowanie:
1. Mąkę dobrze przesiewamy, dodajemy jajka, sól, cukier, dashi i kombu dashi i stopniowo dolewamy wodę, mieszając dokładnie. Na tym etapie ciasto może mieć grudy oraz pachnieć jak woda prosto z jeziora :)
2. Dodajemy poszatkowaną kapustę i mieszamy - ciasto musi być gęste, ale nie można dodać zbyt wiele kapusty, gdyż będzie się rozpadało podczas smażenia. Zdjęcie poglądowe, jaka powinna być konsystencja, poniżej.

3. Rozgrzewamy patelnię posmarowaną olejem. Powinna być dobrze rozgrzana, ale nie na zbyt wielkim ogniu - średni wystarczy.
4. Wylewamy chochlę ciasta na patelnię i rozprowadzamy jak naleśnik. Okonomiyaki powinno mieć ok. 1-2cm grubości. Na wierzch układamy dodatki i smażymy 3 minuty z jednej strony.
5. Po tym czasie przewracamy na drugą stronę i smażymy 4 minuty pod przykryciem. Obracamy kolejny raz i smażymy ostatnie 3 minuty, już bez przykrycia.
6. Przekładamy na talerz. Polewamy hojnie sosem do okonomiyaki (przepis na domowy: 2 łyżki kethupu, 2 łyżki sosu sojowego, 2 łyżki octu, 3 łyżki cukru, 1 łyżka mirin lub słodkiego wina i sól do smaku) robiąc ślimaczka i rozprowadzamy łyżką. Następnie wyciskamy majonez tak, aby zrobić linie i przecinamy je wykałaczką, jakbyśmy rysowali kratkę. Na koniec posypujemy szczypiorkiem, katsuobushi i aonori. Jemy gorące, najlepiej z zieloną herbatą :)
krok po kroku Natsumi instruuje nas, jak udekorować okonomiyaki

smażenie - łatwizna!

a oto moje pierwsze, własnoręcznie wykonane okonomiyaki! i nawet zapach jeziora zniknął...

 głodne kobiety po zmaganiach w kuchni ;) zdjęcie z Olsztyn-Nihongo

Warsztaty bardzo mi się podobały, bo rzeczywiście się czegoś na nich nauczyłam, mogąc sama zrobić potrawę. Było sympatycznie i bardzo japońsko - aż zaczęłam żałować, że moja znajomość japońskiego jest raczej bierna i o ile mniej więcej rozumiem o czym mowa, to jednak niewiele powiem sama. Chyba zaczynam dojrzewać do poważnej nauki tego języka...
Miłym akcentem na koniec był deser - dobry, bo mało słodki. Lekka, mleczna galaretka na bazie agaru, z owocami i posypana matchą. A ja nigdy nie wpadłam na to, żeby nią tak po prostu coś posypać - takie to proste i genialne...

Festiwal Smaków w Ostródzie

0 komentarze

Pewną majową sobotę spędziłam w Ostródzie, na Mazury HoReCa Festiwal Smaków (uff), czyli targach branży gastronomicznej i hotelarskiej. Nie pracuję oczywiście w żadnej z nich, ale wydarzenie w końcu, jakby nie było, kulinarne, więc nie mogło mnie tam zabraknąć ;) Pojechałam tam głównie w poszukiwaniu nowych produktów i rozwiązań, zaciekawiły mnie też warsztaty i obecność Karola Okrasy, a że Ostróda jest dość blisko...
Niestety, chociaż ostatnio pogoda była wyjątkowo ładna, to oczywiście w sobotni poranek padał okropny deszcz. W Ostródzie był nieco mniej dokuczliwy, no ale jednak całą drogę do Areny pokonaliśmy pod parasolami.
Na miejscu byliśmy kilkanaście minut przed godziną 10, czyli gdy zaczynała się cała impreza. W środku było tylko garstka osób, więc kupiliśmy bilety i postanowiliśmy poczekać. Byłam już kiedyś w Arenie, ale w hali 3 - tym razem całość działa się w halach 4 i 5, zdaje się że większych. Nie zauważyłam tu zbyt wielu pracowników ochrony, właściwie więcej było chyba kasjerów... Oboje byliśmy głodni, niestety food trucki dopiero się rozstawiały, więc po otwarciu bramki nie pozostało nic innego jak iść na górę.
Przy okazji - tuż przy wejściu rozdawali zwiedzającym gadżety reklamowe, z tego co zauważyłam była do drewniana łopatka i smycz. W toalecie niechcący usłyszałam rozmowę dwóch pań, które kombinowały jak dostać kolejny prezent. Polska ;)
Na górze niewiele się jeszcze działo. Większość wystawców była gotowa, ale chyba niezbyt zwarta, bo każdy czaił się za własnym stoiskiem. Chwilowo byłam zresztą bardziej zainteresowana warsztatami sushi i tu pojawił się pierwszy problem organizacyjny - w broszurce nie było żadnej informacji, w którym miejscu się one odbędą. Obeszliśmy zatem całą halę, ale nie znalazłam niczego, co przypominałoby choć trochę warsztaty. Zatrzymałam się więc chwilę przy Kuchniach Świata, no ale że jestem ich stałym klientem w Olsztynie, nie musiałam zapoznawać się z ofertą ;) To zresztą jeden z moich ulubionych sklepów, bo mają dużą i dobrą ofertę w całkiem przyjemnych cenach - to u nich zaopatruję się w składniki do tych wszystkich azjatyckich dań, które gotuję. Tuż obok rozstawił się Develey. Znam ich sosy, ale gotowców generalnie nie używam, bądź robię to bardzo rzadko. Pani zaprosiła nas do spróbowania tortilli z kurczakiem, sałatą i pikantnym sosem na bazie majonezu, którego nazwy nie pomnę :) Był całkiem smaczny, ale wątpię żeby zmieniło to jakoś moje nastawienie do używania w domowej kuchni gotowych sosów w butelkach. Za to jeśli będę jadła na mieście to chętnie poleję nim jakiegoś fast fooda - oto jak działa marketing.
Krok dalej przemiłe panie z Zielonej Budki poczęstowały nas lodami. Przyznam w tym miejscu, że jak nie przepadam jakoś specjalnie za cukierkami, czekoladą czy nawet ciastami, tak lody to jest słodycz, której naprawdę ciężko jest mi sobie odmówić i nigdy nie wychodzę z lodziarni z tylko jedną gałką... Ja wybrałam smak Oreo i słony karmel, który jest moim najulubieńszym smakiem lodów w ogóle, Mateusz zdecydował się na smak Milki i kokos. Lody były dobre, ale nie zachwyciły mnie jakoś szczególnie, a słony karmel był chyba najsłabszym słonym karmelem, jaki próbowałam. Po najlepszy na świecie musicie wybrać się na olsztyńską starówkę do państwa Kroczek!
Głód nie odpuszczał, wróciliśmy więc do strefy food trucków, ale wciąż były zamknięte, mimo że w programie było napisane wyraźnie "od 10". Przy okazji, taka ciekawostka, "strefa food trucków" to 3, słownie TRZY trucki :) Na stronie organizatorzy wspominali o siedmiu, ale nie wiem co się stało z pozostałymi. Sprawdziłam tylko jeden, który mnie najbardziej interesował i okazało się, że w tym czasie byli w Katowicach. Widocznie Ostróda to jeszcze za mała prowincja...
Z powrotem na górze podeszliśmy do stoiska firmy Kram, bo zaciekawiła nas oferta - o tyle nietypowa dla przeciętnego konsumenta, o tyle przecież oczywista. Sympatyczny pan Tomek opowiedział nam o tym, jak projektuje się opakowania dla gastronomicznych (i nie tylko) gigantów, pokazał kilka ciekawych projektów (mi najbardziej spodobał się sweterkowy wzór dla North Fish) i nawet chciał mi wręczyć torbę pełną papierowych opakowań :) Interesujące też wydało mi się to, że mają ofertę dla klientów indywidualnych - jak to obrazowo ujął pan Tomek, można na przykład zamówić sto kubków ze zdjęciem żony i rozdać znajomym na urodzinowej imprezie :)
Nieopodal rozstawił się niewielki, regionalny Browar Koreb. Mateusz się nim zainteresował, dlatego podeszliśmy, ale chociaż oferta była ciekawa, to pan jakoś nie był zbytnio rozmowny, szczerze mówiąc to sprawiał nieco wrażenie, jakby był tam przypadkiem. Dlatego po krótkiej rozmowie poszliśmy dalej.
Great Gastro to był mój osobisty "hit" tych targów. Pan smażył sobie kurczaki wyglądające zupełnie jak te z KFC, logo też jakoś dziwnie przypominało to amerykańskie, więc zainteresowaliśmy się co to za dziw. Firma produkuje głównie panierki i marynaty i byliśmy ciekawi, czy rzeczywiście są warci tak wielkiego stoiska. Podszedł do nas pan, który na wstępie spytał nas, czy jesteśmy z branży gastronomicznej. Na odpowiedź przeczącą zmienił mu się nieco ton i choć oczywiście wychwalał firmę, jej zasięg i to jak świetnie naśladują panierkę z KFC, czuliśmy jak daje nam do zrozumienia, że mamy spadać, bo marnujemy jego czas. Gdy pod koniec spytał znowu "ale nie jesteście z branży?" szybko zakończyliśmy tę rozmowę. Szczerze mówiąc, byłam nieco zażenowana postawą pana z Great Gastro, bo chyba zapomniał, że to jednak my, zwykli konsumenci napędzamy cały jego biznes, kupując produkt. I chociaż powiedział nam, w których miejscach w Olsztynie możemy spróbować kurczaka w tej panierce (mimo że pod naszymi nosami leżały porcje na degustacje, to nawet nie zaproponował :)), to już wcale nie mam na niego ochoty i wolę dać zarobić oryginałowi. Nie to nie.
Kilka kroków dalej trafiliśmy na kosze pełne pięknych tulipanów... z drewna! Spodobały mi się tak bardzo, że kupiłam jednego - chociaż pan próbował mi nienachalnie zasugerować, że w wazonie najlepiej wyglądają trzy ;) Nie zapamiętałam niestety nazwy wystawcy, ale drewniane kwiatuszki polecam - masa kolorów do wyboru, bardzo solidnie wykonane. Pan twierdził, że wciśnięte w ziemię w ogrodzie wytrzymują nawet deszcz.
Ale głód dalej doskwierał. Ruszyliśmy zatem w stronę kiermaszu, gdzie można było kupić pieczywo, wędliny, sery... Same pyszności. Kupiliśmy chleb, no ale jak tu jeść go samego? Po drodze zjedliśmy serek górski z żurawiną (pycha), ale moją uwagę przykuły pasztety warzywne i masa kotlecików. Pan reprezentował salę bankietową Melodyjna niedaleko Warszawy i tym razem przyjechał z wegańskimi dobrociami. Kotleciki z kaszy jaglanej, ciecierzycy, kilku rodzajów soczewic, kaszy gryczanej... Generalnie kuchnia w moim stylu. Zdecydowaliśmy się na dwie sztuki, z kaszy jaglanej z burakiem i z kaszy gryczanej z fasolą i pieczarkami. Były na tyle smaczne (a my na tyle głodni), że pożarliśmy je na zimno :)
Spotkaliśmy również naszych znajomych Miody Wileńskich, na których zresztą wpadamy non stop na podobnych imprezach :) Ciągle jeszcze mamy zapas ich fantastycznego miodu z cynamonem i pyłku pszczelego, więc tym razem nie zrobiliśmy zakupów. Pokierowali nas za to do dwóch stoisk z alkoholami. Z pierwszego z nalewkami zrezygnowaliśmy, bo było tam sporo ludzi, ale drugie było znacznie bardziej ciekawe. Tuż przy drzwiach stało sobie niewielkie, niepozorne stoisko z wódkami pod marką Old Polish Vodka, która jest rodzinną firmą z manufakturową produkcją. Z panem Marcinem szybko złapaliśmy wspólny język, bo mówił z ogromną pasją i bez koloryzowania no i jest z Podlasia jak ja :) Szybko też flaszki poszły w ruch - spróbowaliśmy samogonu (smakował zupełnie jak ten, który pędzi się w mojej rodzinie), wódki różanej i z kwiatów bzu oraz nalewki malinowej. I choć nie jestem fanką wódek, to te były wyjątkowe - wyczuwało się naturalne składniki, żadne koncentraty i tak delikatne że nie trzeba było zapijać, w ogóle mnie od nich nie odrzucało. Dodatkowy plus za piękne butelki, które wg słów pana Marcina, próbowali podrobić Amerykanie. Stoisko opuściliśmy dość rozbawieni ;) Ale marce bardzo kibicuję i na pewno będę szukać w sklepach.
Kolejnym przystankiem było stoisko z lodami pod szyldem Bracia Koral. Po doświadczeniach z Zieloną Budką nie miałam zbytniej ochoty, ale skuszona opowieścią o tym, że lody te powstają wyłącznie z naturalnych składników i na podstawie dawnych receptur (plus opis procesu produkcji lodów!), zdecydowałam się na dwie gałki, bodajże pistacjowe i bananowe. I mówię bez zbytniego słodzenia - to były najsmaczniejsze lody, jakie jadłam! Smakowały dokładnie tym, z czego powstały ;) Były na tyle dobre, że zrobiliśmy jeszcze drugie podejście :)
W międzyczasie spotkałam jeszcze blogera kulinarnego Big Fat Dad, ale niestety nie miał dla mnie czasu bo był zajęty przygotowywaniem warsztatów z wypieku chleba, więc nie jestem w stanie nic o nim napisać.
Kawałek dalej za to dorwała nas hostessa prezentująca aplikację mobilną CoByTu. Opiera się ona na wpisaniu swoich preferencji (wybieramy lubiane i nielubiane składniki) i pokazywaniu nam w okolicy tych restauracji i takich dań, które można zjeść. Uznałam, że to świetna sprawa, bo często podczas wyjazdów spędzamy sporo czasu na poszukiwaniu dobrego miejsca na obiad - a jestem dość wybredna w tej kwestii. Już w drodze powrotnej pobawiłam się trochę aplikacją i niestety sprawdziło się to, co podejrzewałam - takie apki są dopracowane tylko poza granicami, w Polsce to nie działa ;) Wpisana była tylko jedna restauracja w Koninie i parę dań. Gdy piszę te słowa, minęły już dwa miesiące od instalacji i absolutnie nic się w tej kwestii nie zmieniło. Dlatego, niestety, aplikacja została odinstalowana.

Gdzieś tam daleko migał też mi Karol Okrasa, ale jako że dopadali go głównie dziennikarze (jak widać) i nastolatki (jak nie widać), cyknęłam fotkę na dowód że byłam i widziałam i poszliśmy w końcu jeść.
Do wyboru był truck z naleśnikami, z frytkami oraz z burgerami. Pracownikom (właścicielom?) pierwszych dwóch chyba w ogóle nie chciało się tam być - zero jakiejkolwiek energii, koloru. Wyglądali na straszliwie znudzonych, że w ogóle muszą siedzieć w jakiejś tam Ostródzie, no więc bez zastanowienia poszłam do trzeciego trucka, Nice To Eat You. Oprócz fantastycznej nazwy, ekipa była bardzo serdeczna i wesoła. Dowiedziałam się na przykład, że widoczny wyżej "ogór mojej starej" to nazwa dla pikli ogórkowych według przepisu mamy właścicielki ;) Zdecydowałam się właśnie na tegoż burgera, o wdzięcznej nazwie "Szef", chociaż kusił mnie również ten z bekonem, bananem i masłem orzechowym. Uwielbiam takie dziwactwa.
Ale jak już dostałam burgera, to okazało się, że wyborem jest dobrym. Mięso było miękkie, cebulowy chutney (warto wspomnieć, że robią go sami, a nie jakiś gotowy szajs) pyszny, bułka bardzo smaczna. Dla mnie rewelacja.
Mateusz miał trochę mniej szczęścia, bo zdecydował się na naleśnik z czekoladą z pierwszego trucka. Wyglądał i smakował tak sflaczale, jak pani, która go robiła ;) (ale że był słodki, to mu smakował)
Na tym w zasadzie zakończyła się nasza wizyta na targach - obejrzeliśmy wszystko, co chcieliśmy, najedliśmy się i pośmialiśmy przy niektórych stoiskach. Dwa miesiące po wydarzeniu wciąż uważam, że przedsiębiorcy gastronomiczni powinni kłaść duży nacisk na takie biedne żuczki jak my, które przyszły same. Niesmak po GreatGastro mamy do dzisiaj i jesteśmy zgodni, że nawet nie będziemy próbować. Nie chcę dać zarabiać człowiekowi, który ma klientów indywidualnych za gorszych, a poza tym to przecież zarabia na podróbce... Za to gdy gdzieś widzimy lody Braci Koral, chętnie je kupujemy, bo w końcu poznaliśmy organoleptycznie, że były pyszne i nawet wiemy jak powstają :) Podobnie rzecz ma się z Old Polish Vodka, której chociaż od tamtego czasu jeszcze nie piliśmy, to zawsze gdy widzę butelki na półkach w sklepie, przypomina mi się pan Marcin.
Wniosek jest taki, żeby nigdy nie ignorować klienta, bo to my jesteśmy podstawą tej piramidy i na nas się zarabia!

 
  • Lodówka Otwarta! © 2012 | Designed by Rumah Dijual, in collaboration with Web Hosting , Blogger Templates and WP Themes